Zafascynował mnie opis tradycyjnego indiańskiego ogrodnictwa
zawarty w książce „
Native American Gardening: Buffalobird-Woman's Guide toTraditional Methods”. W 1910 młody student postanowił w ramach pracy naukowej
spisać wiedzę najstarszej kobiety z grupy Indian Hidatsas z Dakoty. Efektem jest wspomniana
właśnie książka – słowo w słowo przedyktowana przez Buffalobird-Woman.
Kilkadziesiąt stron rzutem na taśmę uratowane przed zapomnieniem, zawierające
setki jeśli nie tysiące lat nagromadzonych doświadczeń. Dziś powszechne są
książki, z których wiedzę można skompresować z pięciuset stron do dwóch
linijek. Ta książka jest ich przeciwnością.
Zakładanie ogrodu u Indian było znacznie prostsze niż u nas.
Rodzina szukała kawałka ziemi, która nie była używana przez innych. Dla Indian
koncepcja własności ziemi była podobnie abstrakcyjna jak własności powietrza,
którym oddychamy. Dzięki temu ziemia nie była „zarezerwowana” w księgach
wieczystych i nie leżała odłogiem. Albo była używana przez dziką przyrodę, albo
przez ludzi. Gdy ktoś potrzebował to używał. Ograniczeniem górnym chciwości
była praca wymagana do opieki nad ziemią. Po co posiadać nadmiar ziemi, jeśli
się nie ma sił, by na niej gospodarować? Ktoś, kto próbował prostymi metodami
uprawiać większy ogródek warzywny wie o co chodzi. Dochodzi się do pewnego
poziomu równowagi, w którym rodzina jest w stanie wyżywić się z ogródka.
Większy ogródek nie ma po prostu sensu, gdyż powodowałby tylko nadmiar pracy i
mniej czasu na zabawę, twórczość i inne prawdziwie ludzkie czynności.
Niesamowite, że powszechnie się uważa, że to nasze metody dostępu do ziemi są
cywilizowane, a te stosowane przez ludy rdzenne są prymitywne. Dla wielu
cywilizowanych – szczególnie młodych – ludzi projekt „własny kawałek ziemi” jest
podobnie złożony jak projekt wystrzelenia rakiety w kosmos. Trudno dostępna
praca, nierzadko prawie niewolnicza, pętla kredytu na 30 lat na głowie, setki
papierów i przedzierania się przez opór urzędów, sieć powiązań niczym pajęczyna
utrudniających wyrwanie się z miasta. I wszędzie w koło ci niestabilni psychicznie
politycy pieprzący w telewizji i radio, siejący strach i nienawiść. Bez dwóch
zdań coś solidnie spierd*****śmy. Niektórzy dadzą kontrargument „no i jak
skończyli Indianie”. To mocny kontrargument. W starciu z agresją zachodniej
„cywilizacji” żaden normalny lud nie przetrwa. Mam jednak nadzieję, że to jest
chwilowa przegrana rdzennych kultur. Dalaj Lama zapytany o pozytywne strony
inwazji China na Tybet świetnie odpowiedział. „Siedzieliśmy przez stulecia w
izolacji, być może zbyt dużej izolacji. Nasze cenne nauki były dostępne tylko
dla Tybetańczyków. W wyniku inwazji Chin i eksodusu Tybetańczyków skarby
buddyzmu stały się dostępne na całym świecie.”. Podobnie z Indianami. W wyniku
holocaustu Indian (ilość ofiar była większa co najmniej dziesięciokrotnie w
porównaniu z zamordowanymi Żydami) wiedza i kultura indiańska rozchodzi się na
cały świat. Dotarła nawet na takiej odległej Doliny Muminków, w której leży mój
warzywnik :).
Do przygotowywania ogrodów i późniejszej kultywacji używano
prostych narzędzi. Buffalo Bird’s Woman była ostatnią w swoim rodzie, która miała
kopaczkę z ostrzem z kości łopatki. Innym narzędziem był zwykły zaostrzony kij
służący do kopania. Mając takie narzędzia można wyżywić rodzinę, zapewniając
jej najwyższej jakości jedzenie. Kopaczka z kości i kij.
Oprócz szczegółowych instrukcji ogrodniczych książka zawiera
też sporo wiedzy na temat życia Indian. Przykładem jest zwyczaj stawiania
„platformy strażników” przy ogrodzie. Wiadomo jak dzieci uwielbiają domki na
drzewach. Indiańskie dzieci dostawały więc co roku coś w rodzaju domku –
drewnianą platformę, na którą wychodziło się po drabinie. Od strony południowej
wisiała skóra zwierzęca zapewniająca cień. Przez całe lato indiańskie dziewczynki
miał ważne zadanie. Opiekowały się ogrodem doglądając go z platformy
strażników. Śpiewały całymi dniami specjalne piosenki, by rośliny dobrze się
rozwijały. Odpędzały ptaki żerujące w ogrodzie czy inną zwierzynę. Groźną
zwierzyną okazywali się mali Indianie, którzy zakradali się do ogrodów, by
zdobyć młodą kolbę kukurydzy. Osobnym rytuałem były flirty pomiędzy
dziewczynkami pilnującymi ogrodu na platformie, a zakradającymi się chłopcami.
Dziewczyny wymyślały piosenki ośmieszające chłopaków, a ci wiecznie kręcili się
przy platformie demonstrując swoje umiejętności i prężąc muskuły :). Patrząc
jak dziś dzieci wiszą nam na głowach wysysając większość wolnego czasu i
energii trzeba przyznać, że Indianie byli bardziej rozumni :).
Obok platformy budowano prosty szałas na kuchnię polową. Tam
gotowane były posiłki dla rodziny.
Co zrobić gdy ktoś zachorował i nie miał sił, by pracować w
ogrodzie na wiosnę, czyli w czasie kiedy nie można było sobie pozwolić na
zbytnie opóźnienia w sadzeniu? Proste. Wystarczy poprosić sąsiadów o wykonanie
pracy w zamian za wspólny posiłek. Była to powszechnie respektowana metoda. Jak
widać istnieje alternatywa dla ZUS i monstrualnych, kompletnie nieludzkich
instytucji oplecionych kilometrami kabli i tonami systemów informatycznych.
Wystarczy mieć życzliwych sąsiadów, umieć powiedzieć „proszę” oraz umieć
przygotować biesiadę. No i jeszcze coś więcej. Trzeba mieć wiarę w ludzi.
Dynie stanowiły ważny składnik posiłków w zimie. Były
krojone nożem z kości łopatki na plastry oraz wieszane na wierzbowych patykach.
W ten sposób po trzech dniach suszenia na słońcu dynie były gotowe do przechowania.
Silos służący do przechowywania jedzenia na zimę to wyższa
inżynieria. Kopano dół szeroki u podstawy i zwężający się jak butelka przy
powierzchni ziemi. Dół był wyścielany odpowiednimi trawami, które sprawdziły
się i nie pleśniały. Ściany były w przemyślny sposób wzmacniane gałęziami
wierzby. Następnie jedzenie było układane zgodnie z precyzyjnym planem.
Najpierw kolby kukurydzy, później ziarno kukurydzy. W środku otoczone ziarnem leżały wysuszone dynie. Takie ułożenie zapewniało
trwałość przechowywania oraz wygodny dostęp do schowanego jedzenia. Urządzenie
proste, skuteczne, ale widać, że zawierało wiedzę dziesiątek pokoleń.
Eksperymentowanie z przechowywaniem żywności jest bardzo ryzykowne, a taki
silos nie mógł powstać bez wieloletnich eksperymentów. Tym bardziej należy się
Indianom wielki szacunek za ich wynalazek.
Moja uprawa dyni nie wiele ma wspólnego z tradycją
indiańską. Na wiosnę na kawałku pola rozrzuciłem sporą warstwę owczego
obornika, gdyż dynie są bardzo żarłocznymi roślinami i potrzebują sporo nawozu.
W pierwszym nasadzeniu powtykałem nasiona dyni do obornika i posadziłem kilka
sadzonek kupionych w sklepie ogrodniczym. Nie wiedziałem, że myszy uwielbiają
nasiona dyni. Zanim się zorientowałem, że nic nie kiełkuje minęły tygodnie. Myszy
zjadły wszystkie nasiona dyni, wszystkie nasiona fasoli i około stu sadzonek
warzyw kapustowatych pieczołowicie chowanych w rozsadniku:). Taki pstryczek w
nos po udanym pierwszym sezonie nieobfitującym w myszy. W ramach planu
awaryjnego posiałem nasiona dyni w modułach i schowałem przed myszami. Straciłem
w ten sposób jakieś sześć tygodni. W efekcie z sadzonek kupionych w sklepie
wyrosły piękne, duże dynie, a z mojego drugiego rzutu dynie są jeszcze małe.
Teraz codziennie trzeba obserwować prognozy pogody. Dynie przeżyły już dwa małe
przymrozki w tym roku – takie po minus jeden stopień. Może jeszcze nieco
podrosną.
Uwieńczeniem całego sezonu oczekiwania jest pierwsza
jesienna zupa dyniowa.
Jest to też znak przejścia do kolejnej pory roku. Zupa
cukiniowa ze swoim lekkim wiosenno-letnim smakiem powoli ustępuję miejsca zupie
dyniowej, w której wyraźnie czuć dłuższy czas dojrzewania smaku i aromatu. No i
ten jesienny kolor, którego nie ma w warzywach letnich. Nie dość, że jedzenie
nie zawiera żadnej chemii to jeszcze efekt własnej uprawy potęguje smak.
We wspominanej książce było zdjęcie indiańskiej łyżki z łodygi dyni. Łatwa w wykonaniu i całkiem wygodna :).
Spróbuję wysuszyć jedną dynię metodą indiańską. Może uda się
przemycić trochę jesieni do środka zimy.
Na razie z mojej praktyki absolutnymi mistrzem w
magazynowaniu jedzenia na zimę jest ziemniak. Łatwy w uprawie (gdyby nie zaraza
ziemniaczana), bardzo pożywny i smaczny oraz w miarę łatwy w przechowywaniu na
zimę. Jeśli suszenie dyni okaże się skuteczne to dynia może się okazać ważnym
konkurentem ziemniaka. Może nie tak kaloryczna i pożywna, ale łatwiejsza w
uprawie i zbiorze oraz wyjątkowo smaczna.
Słoneczniki indiańskiej odmiany hopi już są całkiem duże.
Mam nadzieję, że dojdą przed mrozami. Będę mógł spróbować kolejnego przysmaku indiańskiego
– kulek słonecznikowych. Pełniły one funkcję dzisiejszych batonów
energetycznych. Młodzi Indianie wyruszający na długie polowania zabierali ze
sobą te przysmaki. Gdy dopadło ich zmęczenie kulka słonecznikowa szybko
stawiała ich z powrotem na nogi.
Pracujemy nad nowym pomysłem i potrzebna Wasza pomoc. Będzie
to miejski ogród, w którym połączymy nadmiar ziemi leżącej odłogiem tu i tam z
nadmiarem wolnego czasu i chęci wśród młodych ludzi. W efekcie wyhodujemy
pyszne jedzenie dla tych, którym go brakuje. Takie proste zrównoważenie
nadmiarów z brakami :). Kryteria wyboru roślin do uprawy są dość wyśrubowane.
Łatwość uprawy z wykorzystaniem prostych narzędzi oraz niedoświadczonych
pomocników, uprawa naturalna, bez chemii, brak możliwości ciągłego nadzorowania
ogrodu. Produkty mają być pożywne i łatwe w przechowywaniu – tak, by można było
robić z nich gorące posiłki – najlepiej zupy przez zimę i nieco dłużej. Na
jakie rośliny powinniśmy postawić? Wszelkie inne podpowiedzi i pomysły mile widziane. Mamy zimę na dopracowanie koncepcji, by móc na wiosnę ruszyć z pracami.
Powiązane tematy: