Link do Akademii

Kontynuacją projektu "Przez rok nie kupię jedzenia" jest Akademia Przyziemnych Umiejętności. Poza Akademią w ramach ClearMind.pl dbam o dobrostan mentalnym pracowników firm oraz rozwijam kreator stron internetowych Najszybsza.pl. Miło mi będzie jeśli odwiedzisz te projekty!


piątek, 12 grudnia 2014

Posiłek spod śniegu


Niby warzywnik już śpi, ale pod drobną warstwą śniegu kryje się nadal pełno pysznego jedzenia.

Niektóre warzywa mają już swoje ostatnie pięć minut przed przemarznięciem. Inne będą rosły przez całą zimę. Jeszcze inne - jak czosnek - posadzone na jesień czekają tylko na nadejście Walentynek (koniec Okresu Persefony u nas), by rozpocząć nowe życie.

Brukselka ponoć jest najlepsza, gdy przetrwa kilka mrozów. Z tej jednej rośliny będą jeszcze trzy obiady. Zjadamy nie tylko malutkie "kapustki", ale też duże liście brukselki. Mają specyficzny, brukselkowy smak.

brukselka
Na grządkach jest jeszcze kilka orientalnych "kapust" pak choi. Są dość delikatne, ale przetrwały już kilka mrozów po minus dziesięć stopni. Już nie są tak chrupiące, kawałki trzeba odrzucić, ale nadal pysznie smakują podsmażane.

pak choi odmiany Tsoi Sim - wystrzelił do kwiatów, ale jest pyszny po podsmażeniu

nasze ulubione śniadanie - pak choi podsmażany na oleju z dodatkiem curry, kurkumy, czosnku, czasem sezamu
Mibuna jest bardziej delikatna niż pak choi. Są to już jej ostatnie dni na grządce, ale nadal po odmrożeniu jest smaczna.


mibuna
Tu raczej musicie mi uwierzyć na słowo. To są kalarepki z "drugiego rzutu". Sadzonki przeniosłem z rozsadnika na grządkę późnym latem. Mimo kilku mrozów, kalarepki nadal są smaczne. Już może nie tak perfekcyjnie jędrne, ale nie ma to jak żywe jedzenie.

kalarepki
W mądrych książkach piszą, że pory przetrwają zimę. Na razie mają się świetnie i mimo małego płaszcza ze śniegu są twarde i chrupiące. Cebuli zdecydowanie zbyt mało posadziłem i już się skończyły zapasy. Por jest dobrym zamiennikiem.

pory
Jarmuż to typowo zimowe stworzenie. Ten egzemplarz ma już ponad dwa lata. Przetrwał minus dwadzieścia stopni bez okrycia. Na przednówku będzie ważnym składnikiem sałatki pasterskiej.

jarmuż odmiany East Fresian Palm
Odmianę Russian Red jarmużu mam pierwszy rok. Według mnie jest smaczniejszy od wschdniofryzyjskiego. Właśnie teraz, w grudniu, świetnie nadaje się jako warzywo do obiadu.
jarmuż odmiany Russian Red, gdy tylko przyświeci słońce rośliny się podniosą
Zostały jeszcze w warzywniku resztki dużych liści kapusty. Daję je na bieżąco kurom, by miały trochę zieleniny w tym trudnym dla nich czasie.

Grządki okazują się dobrym miejscem do "przechowywania" jedzenia w zimie.

---
Powiązane tematy:

Żniwa zimą


czwartek, 4 grudnia 2014

Najłatwiejsze warzywa - dynie i cukinie

Jakie warzywa udawały się nam najlepiej przez ostatnie dwa lata? Ranking otwierają cukinie i dynie. Uprawiamy je z własnych sadzonek, bo nasiona siane do gruntu są zjadane przez nornice. Roślinom trzeba dać dużo obornika lub innego nawozu, gdyż są mega żarłoczne. Wystarczy sterta obornika rozrzucona na ziemię, wetknięte nasiona czy sadzonki i tylko czekać na owoce.

Dynie i cukinie potrzebują dużo przestrzeni - są zaborcze. U nas rosną jak szalone praktycznie bezobsługowo.

cukinia na grządce wyścielanej kartonem i obornikiem 

Nawet plewić nie trzeba specjalnie, bo duże liście skutecznie zasłaniają słońce konkurencji. Mimo, że liście cukinii są atakowane pod koniec sezonu przez jakieś grzyby (biały nalot), to choroba nie dotyka owoców.

Dyniowate są wrażliwe na mrozy, więc koniecznie trzeba zebrać owoce zanim temperatura spadnie poniżej zera. My przechowujemy dynie w ciepłym pomieszczeniu (ok. 18-20 stopni) i mino tej zbyt wysokiej temperatury po sześciu tygodniach przechowywania owoce są nadal pełne świeżości. Startą cukinię zasypywaliśmy solą i przechowywaliśmy w słojach. Trzeba będzie tę metodę udoskonalić, bo zdarzają się słoiki sfermentowane.

Nasze ulubione przepisy otwierają placki z cukinii. Grubo starta cukinia, dwa jajka, trochę zieleniny i na patelnię. Prawdziwy smak lata.





Cukinia jest również świetna na surowo - grube plasterki zjadane jako zagryzka. Kolejna potrawa to duszona cukinia - miąższ jest delikatny, twarda skórka dodaje miłego kontrastu. Zupa cukiniowa jest delikatna i bardzo aromatyczna.

Cukinie są również ważną walutą w letnim handlu wymiennym. Jeśli posadzi się kilka roślin (więcej niż 3-4 na rodzinę) to zaczną się pojawiać spore nadwyżki, które są chętnie przyjmowane przez bliskich.

Tak jak cukinie królują w lecie, dynie są symbolem jesieni. Stąd też biorą się ich angielskie nazwy. Summer squash to te dyniowate, które jemy w lecie a winter squash to zjadane w zimie (i na jesień).

Dynię można zjadać na tysiąc sposobów. My zaczynamy od zupy dyniowej, której pojawienie się oznacza nadejście jesieni.



Kolejnym przysmakiem jest pieczona dynia. Do żaroodpornego naczynia nalewamy odrobinę oleju, dodajemy zioła - tymianek, rozmaryn, czy co tam akurat się natrafi w ogrodzie i wkładamy dynię pokrojoną w grubą kostkę. Około 40 minut pieczenia w piekarniku w temperaturze 170 stopni. Kto woli bardziej twardą może piec krócej. Absolutna pycha. Inną prostą potrawą, którą lubię zabierać do pracy jest surowa dynia pokrojona w kostkę. Zjadana na surowo ma bogaty smak i jest całkiem sycąca.

cukinia suszona na słońcu

wysuszona

dynie zebrane przed zapowiadanymi przymrozkami

nie przejmowałem się odchwaszczaniem upraw i perz nie przeszkadzał dyni


Jeśli macie duży trawnik w ogrodzie to to znaczy, że wirus matriksowy was mocno zainfekował :). Tyle wydatków i energii, by utrzymać zieloną pustynię :). Trawnik jest "ładny", ale to kwestia programowania głowy. Gdyby wszędzie w okolicy sąsiedzi robili w ogrodzie wysypisko śmieci obramowane zużytymi oponami, to pewnie nasza głowa po odpowiednim czasie programowania uznałaby ten widok za ładny. Podobnie jak wrzosowe wzgórza Szkocji, które wyglądają "pięknie", tyle że są symbolem klęski ekologicznej związanej z wyrębem szkockich lasów w czasie rewolucji przemysłowej.

Można zastosować taką oto procedurę odwirusowującą: już dziś, zanim spadnie śnieg, przygotować z desek lub okorów (prawie za darmo w tartaku) ramkę. Moje ramki są szerokości 120 cm i długości 3-4 metrów. Każdy inny rozmiar jest też dobry. Położyć ramkę na trawniku i ewentualnie wyścielić gazetami czy kartonem, by przytłumić trawę. Do ramki wrzucić sporo obornika. Z pewnością znajdzie się w okolicy jakiś klub jeździecki, który będzie miał nadmiar. Gdy minie zagrożenie przymrozkami (koniec maja), do tak przygotowanej grządki wtykamy nasiona lub sadzonki. Gdy obornik wśród trawnika razi, można na górę rozrzucić warstwę słomy, która też się znajdzie w klubie jeździeckim.

Większym wariatom polecam dynie uprawiane tak jak winorośl - z owocami zwisającymi nad głowami.



I jeszcze jeden przykład uprawy dyni (tym razem piżmowej) na małej powierzchni.





Może płot od południowej strony będzie dobrym stelażem na pionową uprawę dyniowatych?

---
powiązane tematy

Lista warzyw najłatwiejszych w uprawie - nasze doświadczenia 2013, 2014
Indianie, dynie i słoneczniki
Słoneczna suszarnia
Lista cennych książek

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Najłatwiejsze warzywa 2013, 2014

Oto lista roślin, których uprawa była najprostsza:

* cukinie i dynie - z własnych sadzonek,
czosnek - już w własnych ząbków,
* brokuły - z własnych sadzonek,
* jarmuż - szczególnie Russian Red - z własnych sadzonek,
* cebula - z kupionych dymek,
* seler - z kupionych sadzonek,
* buraki - z kupionych nasion,
* por - z własnych sadzonek,
* rzepa - wysiewanie do gruntu,
* fasolka szparagowa - z własnych sadzonek,
gryka - w 2014 z własnych nasion sianych do gruntu.

"Z własnych sadzonek" oznacza, że nasiona były kupione i posiane w rozsadniku lub w modułach.
U nas w roku 2014 nornice były plagą stąd sadzonki okazały się konieczne w przypadku roślin, które zwykle uprawia się z nasion sianych do gruntu. Może u Ciebie nie ma takiego problemu.

piątek, 21 listopada 2014

Webinar

Zapraszam Was na zorganizowany przez Cohabitat webinar dotyczący mojego projektu. 

miejsce: internetowe spotkanie w formule webinaru 
Data: 26 listopada, środa
Godzina: 19.00 - 20.30
Odpłatność: dobrowolna donacja / wstęp wolny
Zapis wideo: tylko dla osób które przekazały donację
Rejestracja: http://niekupiejedzenia.evenea.pl/

------
WEBINAR to nic innego jak odbywające się "na żywo" seminarium przeniesione z sali wykładowej do Internetu. W trakcie jego trwania wszyscy uczestnicy widzą wykładowcę i innych uczestników, mogą się z nimi bezpośrednio kontaktować - zadawać pytania i wyrażać opinie. Każdy uczestnik "siedzi w pierwszym rzędzie" - nikt mu nie zasłania, nikt mu nie przeszkadza. Prezentacje pokazywane przez wykładowcę są widoczne na Twoim ekranie.

Do zobaczenia! :)

poniedziałek, 13 października 2014

Indianie, dynie i słoneczniki

Zafascynował mnie opis tradycyjnego indiańskiego ogrodnictwa zawarty w książce „Native American Gardening: Buffalobird-Woman's Guide toTraditional Methods”. W 1910 młody student postanowił w ramach pracy naukowej spisać wiedzę najstarszej kobiety z grupy Indian Hidatsas z Dakoty. Efektem jest wspomniana właśnie książka – słowo w słowo przedyktowana przez Buffalobird-Woman. Kilkadziesiąt stron rzutem na taśmę uratowane przed zapomnieniem, zawierające setki jeśli nie tysiące lat nagromadzonych doświadczeń. Dziś powszechne są książki, z których wiedzę można skompresować z pięciuset stron do dwóch linijek. Ta książka jest ich przeciwnością.

Zakładanie ogrodu u Indian było znacznie prostsze niż u nas. Rodzina szukała kawałka ziemi, która nie była używana przez innych. Dla Indian koncepcja własności ziemi była podobnie abstrakcyjna jak własności powietrza, którym oddychamy. Dzięki temu ziemia nie była „zarezerwowana” w księgach wieczystych i nie leżała odłogiem. Albo była używana przez dziką przyrodę, albo przez ludzi. Gdy ktoś potrzebował to używał. Ograniczeniem górnym chciwości była praca wymagana do opieki nad ziemią. Po co posiadać nadmiar ziemi, jeśli się nie ma sił, by na niej gospodarować? Ktoś, kto próbował prostymi metodami uprawiać większy ogródek warzywny wie o co chodzi. Dochodzi się do pewnego poziomu równowagi, w którym rodzina jest w stanie wyżywić się z ogródka. Większy ogródek nie ma po prostu sensu, gdyż powodowałby tylko nadmiar pracy i mniej czasu na zabawę, twórczość i inne prawdziwie ludzkie czynności. Niesamowite, że powszechnie się uważa, że to nasze metody dostępu do ziemi są cywilizowane, a te stosowane przez ludy rdzenne są prymitywne. Dla wielu cywilizowanych – szczególnie młodych – ludzi projekt „własny kawałek ziemi” jest podobnie złożony jak projekt wystrzelenia rakiety w kosmos. Trudno dostępna praca, nierzadko prawie niewolnicza, pętla kredytu na 30 lat na głowie, setki papierów i przedzierania się przez opór urzędów, sieć powiązań niczym pajęczyna utrudniających wyrwanie się z miasta. I wszędzie w koło ci niestabilni psychicznie politycy pieprzący w telewizji i radio, siejący strach i nienawiść. Bez dwóch zdań coś solidnie spierd*****śmy. Niektórzy dadzą kontrargument „no i jak skończyli Indianie”. To mocny kontrargument. W starciu z agresją zachodniej „cywilizacji” żaden normalny lud nie przetrwa. Mam jednak nadzieję, że to jest chwilowa przegrana rdzennych kultur. Dalaj Lama zapytany o pozytywne strony inwazji China na Tybet świetnie odpowiedział. „Siedzieliśmy przez stulecia w izolacji, być może zbyt dużej izolacji. Nasze cenne nauki były dostępne tylko dla Tybetańczyków. W wyniku inwazji Chin i eksodusu Tybetańczyków skarby buddyzmu stały się dostępne na całym świecie.”. Podobnie z Indianami. W wyniku holocaustu Indian (ilość ofiar była większa co najmniej dziesięciokrotnie w porównaniu z zamordowanymi Żydami) wiedza i kultura indiańska rozchodzi się na cały świat. Dotarła nawet na takiej odległej Doliny Muminków, w której leży mój warzywnik :).

Do przygotowywania ogrodów i późniejszej kultywacji używano prostych narzędzi. Buffalo Bird’s Woman była ostatnią w swoim rodzie, która miała kopaczkę z ostrzem z kości łopatki. Innym narzędziem był zwykły zaostrzony kij służący do kopania. Mając takie narzędzia można wyżywić rodzinę, zapewniając jej najwyższej jakości jedzenie. Kopaczka z kości i kij.

Oprócz szczegółowych instrukcji ogrodniczych książka zawiera też sporo wiedzy na temat życia Indian. Przykładem jest zwyczaj stawiania „platformy strażników” przy ogrodzie. Wiadomo jak dzieci uwielbiają domki na drzewach. Indiańskie dzieci dostawały więc co roku coś w rodzaju domku – drewnianą platformę, na którą wychodziło się po drabinie. Od strony południowej wisiała skóra zwierzęca zapewniająca cień. Przez całe lato indiańskie dziewczynki miał ważne zadanie. Opiekowały się ogrodem doglądając go z platformy strażników. Śpiewały całymi dniami specjalne piosenki, by rośliny dobrze się rozwijały. Odpędzały ptaki żerujące w ogrodzie czy inną zwierzynę. Groźną zwierzyną okazywali się mali Indianie, którzy zakradali się do ogrodów, by zdobyć młodą kolbę kukurydzy. Osobnym rytuałem były flirty pomiędzy dziewczynkami pilnującymi ogrodu na platformie, a zakradającymi się chłopcami. Dziewczyny wymyślały piosenki ośmieszające chłopaków, a ci wiecznie kręcili się przy platformie demonstrując swoje umiejętności i prężąc muskuły :). Patrząc jak dziś dzieci wiszą nam na głowach wysysając większość wolnego czasu i energii trzeba przyznać, że Indianie byli bardziej rozumni :).

Obok platformy budowano prosty szałas na kuchnię polową. Tam gotowane były posiłki dla rodziny.

Co zrobić gdy ktoś zachorował i nie miał sił, by pracować w ogrodzie na wiosnę, czyli w czasie kiedy nie można było sobie pozwolić na zbytnie opóźnienia w sadzeniu? Proste. Wystarczy poprosić sąsiadów o wykonanie pracy w zamian za wspólny posiłek. Była to powszechnie respektowana metoda. Jak widać istnieje alternatywa dla ZUS i monstrualnych, kompletnie nieludzkich instytucji oplecionych kilometrami kabli i tonami systemów informatycznych. Wystarczy mieć życzliwych sąsiadów, umieć powiedzieć „proszę” oraz umieć przygotować biesiadę. No i jeszcze coś więcej. Trzeba mieć wiarę w ludzi.

Dynie stanowiły ważny składnik posiłków w zimie. Były krojone nożem z kości łopatki na plastry oraz wieszane na wierzbowych patykach. W ten sposób po trzech dniach suszenia na słońcu dynie były gotowe do przechowania.

Silos służący do przechowywania jedzenia na zimę to wyższa inżynieria. Kopano dół szeroki u podstawy i zwężający się jak butelka przy powierzchni ziemi. Dół był wyścielany odpowiednimi trawami, które sprawdziły się i nie pleśniały. Ściany były w przemyślny sposób wzmacniane gałęziami wierzby. Następnie jedzenie było układane zgodnie z precyzyjnym planem. Najpierw kolby kukurydzy, później ziarno kukurydzy. W środku otoczone ziarnem leżały wysuszone dynie.  Takie ułożenie zapewniało trwałość przechowywania oraz wygodny dostęp do schowanego jedzenia. Urządzenie proste, skuteczne, ale widać, że zawierało wiedzę dziesiątek pokoleń. Eksperymentowanie z przechowywaniem żywności jest bardzo ryzykowne, a taki silos nie mógł powstać bez wieloletnich eksperymentów. Tym bardziej należy się Indianom wielki szacunek za ich wynalazek.



Moja uprawa dyni nie wiele ma wspólnego z tradycją indiańską. Na wiosnę na kawałku pola rozrzuciłem sporą warstwę owczego obornika, gdyż dynie są bardzo żarłocznymi roślinami i potrzebują sporo nawozu. W pierwszym nasadzeniu powtykałem nasiona dyni do obornika i posadziłem kilka sadzonek kupionych w sklepie ogrodniczym. Nie wiedziałem, że myszy uwielbiają nasiona dyni. Zanim się zorientowałem, że nic nie kiełkuje minęły tygodnie. Myszy zjadły wszystkie nasiona dyni, wszystkie nasiona fasoli i około stu sadzonek warzyw kapustowatych pieczołowicie chowanych w rozsadniku:). Taki pstryczek w nos po udanym pierwszym sezonie nieobfitującym w myszy. W ramach planu awaryjnego posiałem nasiona dyni w modułach i schowałem przed myszami. Straciłem w ten sposób jakieś sześć tygodni. W efekcie z sadzonek kupionych w sklepie wyrosły piękne, duże dynie, a z mojego drugiego rzutu dynie są jeszcze małe. Teraz codziennie trzeba obserwować prognozy pogody. Dynie przeżyły już dwa małe przymrozki w tym roku – takie po minus jeden stopień. Może jeszcze nieco podrosną.

Uwieńczeniem całego sezonu oczekiwania jest pierwsza jesienna zupa dyniowa.



 Jest to też znak przejścia do kolejnej pory roku. Zupa cukiniowa ze swoim lekkim wiosenno-letnim smakiem powoli ustępuję miejsca zupie dyniowej, w której wyraźnie czuć dłuższy czas dojrzewania smaku i aromatu. No i ten jesienny kolor, którego nie ma w warzywach letnich. Nie dość, że jedzenie nie zawiera żadnej chemii to jeszcze efekt własnej uprawy potęguje smak.

We wspominanej książce było zdjęcie indiańskiej łyżki z łodygi dyni. Łatwa w wykonaniu i całkiem wygodna :).



Spróbuję wysuszyć jedną dynię metodą indiańską. Może uda się przemycić trochę jesieni do środka zimy.

Na razie z mojej praktyki absolutnymi mistrzem w magazynowaniu jedzenia na zimę jest ziemniak. Łatwy w uprawie (gdyby nie zaraza ziemniaczana), bardzo pożywny i smaczny oraz w miarę łatwy w przechowywaniu na zimę. Jeśli suszenie dyni okaże się skuteczne to dynia może się okazać ważnym konkurentem ziemniaka. Może nie tak kaloryczna i pożywna, ale łatwiejsza w uprawie i zbiorze oraz wyjątkowo smaczna.

Słoneczniki indiańskiej odmiany hopi już są całkiem duże. Mam nadzieję, że dojdą przed mrozami. Będę mógł spróbować kolejnego przysmaku indiańskiego – kulek słonecznikowych. Pełniły one funkcję dzisiejszych batonów energetycznych. Młodzi Indianie wyruszający na długie polowania zabierali ze sobą te przysmaki. Gdy dopadło ich zmęczenie kulka słonecznikowa szybko stawiała ich z powrotem na nogi.



Pracujemy nad nowym pomysłem i potrzebna Wasza pomoc. Będzie to miejski ogród, w którym połączymy nadmiar ziemi leżącej odłogiem tu i tam z nadmiarem wolnego czasu i chęci wśród młodych ludzi. W efekcie wyhodujemy pyszne jedzenie dla tych, którym go brakuje. Takie proste zrównoważenie nadmiarów z brakami :). Kryteria wyboru roślin do uprawy są dość wyśrubowane. Łatwość uprawy z wykorzystaniem prostych narzędzi oraz niedoświadczonych pomocników, uprawa naturalna, bez chemii, brak możliwości ciągłego nadzorowania ogrodu. Produkty mają być pożywne i łatwe w przechowywaniu – tak, by można było robić z nich gorące posiłki – najlepiej zupy przez zimę i nieco dłużej. Na jakie rośliny powinniśmy postawić? Wszelkie inne podpowiedzi i pomysły mile widziane. Mamy zimę na dopracowanie koncepcji, by móc na wiosnę ruszyć z pracami.

Powiązane tematy:

sobota, 6 września 2014

Czosnek

Przez dwa lata zabawy w ogrodnika polubiłem uprawę czosnku, bo jest prosta, a jej efektem są pyszne rośliny.

Sadzę czosnek na jesień. Można również wiosną, ale sadzenie jesienne daje roślinie sporo dodatkowego czasu. Wiosna to gorący okres w ogrodzie i dlatego warto posadzić co się da w bardziej leniwym czasie. Dla początkujących ogrodników sporą radością jest obserwowanie własnych upraw, a czosnek posadzony jesienią zaczyna cieszyć silnymi, mocno zielonymi pędami pod koniec zimy, gdy tylko zejdzie śnieg.

Grządka pod czosnek była przygotowana rok wcześniej (jesień 2012). Na trawie rozłożyłem kartony, na górę dałem warstwę owczego obornika, słomy i liści. Taka kanapka przeleżała przez zimę. W zimie i na wiosnę wsypałem na górę ok. 10 L popiołu z kominka – ponoć czosnek to lubi. Gdy na wiosnę chwasty przerosły przez karton dodałem kolejną warstwę. Mimo, że grządka nie była przekopana, to w momencie sadzenia czosnku ziemia była wystarczająco pulchna. Mali pomocnicy – robaki, grzyby i inne żyjątka – przez rok przekopały grządkę i zmieszały urodzajną warstwę z dolnymi pokładami starego, ubitego trawnika.

Oczywiście nie trzeba planować uprawy z tak dużym wyprzedzeniem. Można dziś przekopać kawałek trawnika, dodać nawozu i posadzić czosnek. Planowanie z wyprzedzeniem ma tą zaletę, że pozwala na zaoszczędzenie naszej energii (nie trzeba przekopywać) kosztem czasu.

Dla tych, co mieszkają w mieście lub okolicach liście są świetnym materiałem do nawożenia grządek. Ludzie skrupulatnie grabią liście, by nie było „bałaganu”. Później pieczołowicie pakują liście do worków foliowych i wystawiają przed dom. Tak, jakby chcieli nam ogrodnikom sprawić świetny prezent – cenny, pięknie zapakowany i przygotowany nawóz. Nic tylko podjechać, cichutko załadować do auta i rozsypać na grządkach. Tak zrobiłem i do wiosny liście przegniły wzbogacając grządki.

Czosnek posadziłem 13 października 2013. Zrobiłem kciukiem dziurki o głębokości 3-5 cm i wetknąłem ząbki czosnku. Rozstaw co ok. 20 cm, rzędy co ok. 30-40 cm. Ząbki należy wkładać spiczastą częścią do góry, choć zdarzył się jeden umieszczony do góry nogami i z niego też wyrosła piękna główka. Po wetknięciu ząbków wyrównałem ziemię i przykryłem warstwą słomy.

Do sadzenia użyłem główki odmiany Harnaś kupione w supermarkecie.

Na wiosnę pojawiły się zdrowe pędy czosnku. Gdy rośliny miały ok. 5 cm to przykryłem pojawiające się chwasty kolejną warstwą kawałków kartonu. W ciągu całego sezonu robiłem to jeszcze dwa razy. Rozprzestrzeniały się głównie chwasty wieloletnie – u mnie perz i jaskier, które udaje się mocno ograniczyć sukcesywnie wybierając kłącza.

W odróżnieniu od cebuli czosnek należy zbierać, gdy pierwsze liście zżółkną. W moim przypadku było to 16 sierpnia 2014. Jedną ręką trzyma się za łodygę, drugą podważa główkę łopatką. Warto to robić delikatnie, bo „siniaki” spowodowane zbyt gwałtownym wyciąganiem powodują trudności w przechowywaniu.

Wyciągnięte rośliny, lekko otrzepane z ziemi, powiesiłem w przewiewnym, zacienionym miejscu – na północnej ścianie domu. 



Po dwóch tygodniach korzonki były wyschnięte. Teraz łodygi i korzonki zostały odcięte, a ziemia pozostała na główkach została ściągnięta wraz z jedną warstwą ochronnej łuski. Tak przygotowany czosnek nadaje się do przechowywania.

Kwiaty czosnku okazały się też dobre do przyprawiania sałatek. Zawierają one takie mini ząbki – bardzo smaczne i łatwe w obrywaniu. 



W ten sposób można jeszcze w tym roku przyprawiać jedzenie mini czosnkami z kwiatów, a duże główki zostawić na zimę.

Najlepsze z główek odłożyłem i zabezpieczyłem przez łakomymi domownikami. Będą niedługo posadzone. Zamierzam posadzić w tym samym miejscu. Zgodnie z zaleceniami mądrych ogrodników w trzecim roku już przestawię rośliny w inne miejsce.

Czosnek nie był atakowany przez żadne szkodniki. Przez cały sezon wegetacyjny wymagał łącznie nie więcej niż godzinę uwagi. Dwie grządki o łącznej powierzchni około pięciu metrów kwadratowych dały blisko sześćdziesiąt główek. Myślę, że można było jeszcze gęściej posadzić.

No to do roboty drodzy czytelnicy. Wycinajcie z trawnika grządkę na czosnek. W końcu uprawa trawnika to przedziwna czynność. Tyle wysiłku, paliwa, urządzeń, by osiągnąć jednolitą, w większości bezużyteczną, zieloną pustynię J. Kwintesencja „cywilizacji” zachodniej J. Tę samą energię można skierować na wyhodowanie pysznego, łatwego w uprawie i przechowywaniu czosnku.

---
Powiązane tematy:









czwartek, 17 lipca 2014

Minął rok

Pora na podsumowania. Nie mogłem się zebrać do napisania kolejnego postu. Podsumowanie doświadczeń całego roku w jednym, krótkim tekście wydaje się niemożliwe. Będę więc na bieżąco podsumowywał – pewnie przez kolejny rok J. Dziś kilka najważniejszych przemyśleń.

Czy udało się przez rok nie kupować jedzenia? Nie. Bywały okresy, kiedy byłem prawie całkowicie samowystarczalny. Bywały też takie (szczególnie związane z tzw. „pracą zawodową”), kiedy niezręcznie było wozić ze sobą ziemniaki, pokrzywę, baraninę czy suszoną cukinię J. Czasami nie starczało siły woli, by wytrzymać na własnych, skromnych posiłkach. Nie byłem ortodoksyjny, bo wymagało by to postawienia rodziny do góry nogami. I tak mają sporo wyzwań związanych z odchyłami tatusia :).

Oto największe sukcesy.

Niezależność żywieniowa. Na pewno osiągnąłem duży skok w kierunku niezależności żywieniowej. To oprócz satysfakcji i opalenizny daje sporo siły wewnętrznej. Wiem, że jestem w stanie zapewnić większość potrzeb żywieniowych mojej rodziny.

Złote kury. Albo raczej srebrne, bo nasz kogut uwieczniony na tym zdjęciu jest rasy włoszek srebrny :). Poprzedniego niestety zjadł myszołów.


Kury okazały się bezcenne. Przy bardzo małym zaangażowaniu dawały codziennie pyszne jajka. Gdybym z powrotem mieszkał w blokach to starałbym się namówić sąsiadów na osiedlowy kurnik. Dbając w miarę o czystość, wokół kurniku nie było żadnego smrodu, którego tak często boją się miastowi. Na początku kury były uciążliwe, bo mogły chodzić wszędzie wokół domu. To dość szybko spowodowało bunt domowników. Okazało się, że siatka do ogrodzenia elektrycznego dla owiec (90cm wysokości) okazała się prawie 100% barierą dla kur. Konieczne było przycięcie skrzydeł, a tu jak zwykle YouTube przyszedł z pomocą. Raz zbudowany kurnik i kilka prostych pomocy: poidło, karmidło, gniazda, pojemnik na paszę spowodowały, że przy minimalnej obsłudze osiągamy świetne efekty. Kury mają ogrodzony spory wybieg z kawałkiem ich ulubionego lasu.

Owce. Samodzielna hodowla owiec okazała się nie aż tak trudna, jak się wydawało na początku.



Bywały momenty, kiedy sądziłem, że wysiłek włożony w opiekę nad owcami nie ma sensu. Z każdym dniem jednak było łatwiej. Asysta przy porodach, przycinanie racic, strzyżenie, dojenie czy ostatecznie ubój, oskórowanie i rozporcjowanie zwierzęcia – to wszystko umiejętności, które na początku wydają się niezwykle trudne, ale z czasem nabiera się wprawy. Korzystam z jednej książki "Storey's Guide to Raising Sheep" oraz z niezliczonych filmów instruktażowych na You Tube. Owce to większe obowiązki ale również większe pożytki. Stado mniejsze niż dziesięć zwierząt zapewnia całej rodzinie pełne zapotrzebowanie na mięso w sposób odtwarzalny (co roku nowy cykl). Mleka i przetworów wystarcza rodzinie ze sporym nadmiarem. Nawet udało się już zrobić trochę zapasów na zimę w postaci sera feta i bryndzy (wybaczcie, ale nie zamierzam oscypków nazywać scypkami czy fety favitą czy fettiną ze względu na nieludzkie regulacje zakazujące używania oczywistych nazw).



Do tego dochodzi wełna oraz obornik – wyjątkowy skarb w warzywniku, dzięki któremu rosną takie kalarepy mutanty :).





Naturalne leki. Od ponad 18 miesięcy nie zjadłem żadnego syntetycznego leku. Wyjątkiem była szczepionka, na którą się zdecydowałem przed podróżą do Nigerii. Korzystałem ze wsparcia świetnej kobiety z Mongolii, która leczy zgodnie z Tradycyjną Medycyną Chińską. Poza tym wszystkie dolegliwości leczę sam. Najlepszym lekarstwem okazał się post. Już ponad rok przez jeden dzień w tygodniu nic nie jem i raz na porę roku poszczę przez co najmniej 10 dni. Trudno w krótkim czasie nadrobić dwadzieścia lat zabójczego trybu życia, ale z każdym kolejnym postem widzę znaczącą poprawę.

Jako drugie źródło poprawy zdrowia uznaję zioła. Od kwietnia prawie co dziennie zjadam sałatkę „pasterską” z kilkunastu świeżo zebranych ziół. Odnoszę wrażenie, jakby część życiodajnej energii tych „uporczywych chwastów” przechodzi na mnie.



Duży udział własnego jedzenia powoduje, że ilość zjadanych trucizn jest mniejsza niż kiedyś. Gdy kupuję jedzenie to staram się, by było proste, bez chemii.

Sen. Kolejną zmianą jest zmiana rytmu snu. Staram się spać, gdy jestem śpiący. Choćby parę minut. Organizm ustawił mi się na rytm przedszkolaka – często budzę się o świcie, a koło południa organizm domaga się drzemki. W Chinach widziałem jak pracownicy fabryki mieli karimaty pod biurkami - koło południa kładli się na godzinny wypoczynek. To dobry zwyczaj.

Dystans. Jest jeszcze jeden element, któremu przypisuję dobre zdrowie - rosnący dystans do życia. Kiedyś pracowałem od rana do nocy będąc przekonanym, że to co robię jest niewiarygodnie ważne, i że sam jestem ważny. Teraz rozumiem powiedzenie, że cmentarze są pełne niezastąpionych ludzi. Nabrałem sporego dystansu do swojej wartości i do życia.

Więcej słońca. Od 18 miesięcy nie noszę okularów przeciwsłonecznych i znacznie więcej czasu spędzam na polu. Kiedyś trafiłem na ciekawą książkę "Sztuka widzenia" A. Huxley'a, w której okulary przeciwsłoneczne były wymieniane jako jedna z podstawowych przyczyn problemów ze wzrokiem. Dodatkowo wyczytałem, że ograniczony dostęp światła ma niekorzystny wpływ na psychikę. Podpatrywałem dzieci i zwierzęta. I jednym i drugim słońce nie przeszkadza. Nie przeszkadzało przez miliardy lat ewolucji życia na Ziemi. Oczy dość szybko się przestawiają ze stanu ułomnego spowodowanego przyciemnianiem do normalnego. Pomocne jest patrzenie na słońce z zamkniętymi powiekami. Wydaje mi się, że po tej zmianie mój wzrok się mniej męczy. Dodatkowo nie będąc okłamywanym przez okulary wiem kiedy trzeba się schować do cienia. Nie wiem, czy to efekt ćwiczenia, czy większego naświetlania, ale zauważyłem wyostrzenie widzenia peryferyjnego. W lesie, po zmroku dużo lepiej widzimy kątem oka. Również te kąty oka są bardzo skutecznym systemem ostrzegania. Są bardzo czułe na ruch.

„Niepowodzenia”? Ująłem je w cudzysłów, bo z każdego niepowodzenia przyszły cenne nauki. Oj było niepowodzeń bez liku. Opiszę tylko najważniejsze.

 Pszczoły nie przeżyły zimy. To chyba najsmutniejsza nauka. Już jesienią widać było, że pszczoły zjadły sporo zapasów zebranych na wiosnę i w lecie. Niektórzy mówią, że zima była łagodna i pszczoły zamiast zapaść w głębszą hibernację cały czas zużywały sporo energii. Inni obwiniają moją nietypową metodę bezramkową. Zdecydowałem, że zanim podejmę kolejną próbę to najpierw muszę nabrać więcej wprawy z pozostałą częścią gospodarstwa. W tym roku nie zasiedliłem ponownie ula. Myślę, że w przyszłym roku spróbuję jeszcze raz. Póki co kupiłem na Allegro paczkę kokonów murarek. Pszczoły się zadomowiły u nas i wymurowały już tyle domków, że spodziewam się na wiosnę sporego wzrostu kolonii. Ustawię uliki w sadzie, w warzywnikach. Będzie to również dobry pomysł na prezent. Oprócz tego, że zapylają rośliny to jeszcze są bardzo wdzięcznym obiektem obserwacji. Nie żądlą, więc dzieci mogą bezpiecznie obserwować fascynujący cykl życiowy tych pracowitych zwierząt.

Niepowodzenia ogrodniczo-rolnicze. Tych było i jest mnóstwo.

Inwazja nornicy w tym roku. Zjadły mi koło setki pieczołowicie przygotowanych sadzonek warzyw kapustowatych. Wyjadły wszystkie nasiona dyni i cukinii. Dopiero po miesiącu totalnych spustoszeń nauczyłem się utrzymywać równowagę (taki eufemizm na łapanie myszy).



Trzy Siostry. Próbowałem posadzić indiańskie Trzy Siostry: kukurydzę, fasolę i dynię. Niestety nornice zjadły wszystkie co do jednego nasiona kukurydzy.

Uprawa bezorkowa. Sporo niepowodzeń związanych z rezygnacją z orania i przekopywania grządek. Ale też sporo sukcesów i doświadczeń. Gdy czas pozwoli to poopisuję, bo tu jest sporo wiedzy. Po dwóch latach stosowania tej metody z twardej ziemi zrobiła się miękka i trzymająca wilgoć. Takie grządki świetnie nadają się u mnie do uprawy roślin kapustowatych. Nie udało mi się na nich wyhodować roślin korzeniowych: marchewki czy buraków. W przypadku tych roślin chyba nie obejdzie się bez energochłonnego przekopania grządki.

Back to Eden. Grządki zgodnie z zaleceniami filmu Back To Eden nie udały się. Kupiłem zrębki, które już sporo leżały na polu i okazało się, że jest w nich pełno nasion chwastów. Dodatkowo zrobiłem zbyt cienką warstwę, niezgodnie z zaleceniami Paula Gautchiego. Zamierzam wrócić do tego eksperymentu, bo problemy wynikały z mojej ignorancji, a efekty poprawnego stosowania metody są kuszące.

Ziemianka zbyt zimna. Część ziemniaków przechowywanych w dole ziemnym zmarzła. Wbrew zaleceniom dałem zbyt małą warstwę słomy na górę. Zrobię kolejne próby, bo przechowywanie jedzenia to równie ważna umiejętność co jego wytwarzanie.

W większości przypadków problemem był mój brak wiedzy. Metody same w sobie nie są złe, tylko wymagają doświadczenia. Czasami drobne zmiany decydują o sukcesie.

Było też sporo sukcesów ogrodniczych. Póki co ziemniaki pod słomą są najbardziej ekonomiczną uprawą. Jeden dzień pracy przy sadzeniu pozwala zapewnić całej rodzinie jedzenie. Zobaczymy tylko, czy uda mi się zapanować nad nornicami. Gryka była już w tym roku wysiana z własnych nasion i pięknie rośnie. Może w któryś z zimowych wieczorów zrobię jakąś prostą młocarnię. Len niedługo będzie gotowy do zbioru - może uda się wycisnąć pierwsze krople własnego oleju. Również słoneczniki z przeznaczeniem na olej pięknie rosną.

Poza nornicami i bielinkiem kapustnikiem istotnym - a na pewno najsilniejszym - szkodnikiem jest państwo i urzędnicy. Ci ludzie robią wiele, by nas zniewolić i faworyzować sieci supermarketów czy przywiązanie do banków. W moim przypadku też sprawiali trudności. Udało mi się jednak nabrać do nich dystansu. Kiedyś reagowałem bardzo emocjonalnie i cały czas myślałem o nich jak o faszystowskim aparacie ucisku. Cieszę się, że nabrałem już znacznego dystansu. Traktuję ich teraz jak chochliki, które są przekonane o swojej słuszności i bezmyślnie lub umyślnie utrudniają życie innym. Kiedyś złość mnie ogarniała, gdy obróciwszy się plecami baran mnie stuknął solidnie w tyłek. Teraz mnie to bawi, bo wiem, że taka jego natura, i że jest to oznaka jego zdrowia a mojej nieuwagi. Podziwiam jego refleks i spostrzegawczość. To samo z urzędnikami. Takie ich przeznaczenie – są po to, by utrudniać życie. Podobnie jak baran są w swojej naturze doskonali i staram patrzeć na nich z podziwem J. Złośliwości, które czasem wyczyniają wymagają naprawdę sporo wysiłku i kreatywności. Myślę sobie, że nawet jeśli mnie kiedyś zamkną w więzieniu, to będzie to dobra okazja na sporo zaległych ćwiczeń, których ze względu na nawał pracy nie udało mi się zrobić. W końcu nie da się ograniczyć wolności na prawdę wolnemu człowiekowi :).

Czy byłbym w stanie teraz już przeżyć, gdyby nagle uciąć łączność z cywilizacją? Mój eksperyment uzmysłowił mi, że samowystarczalność jest prawie niemożliwa bez wsparcia innych ludzi. Sam bym z pewnością szybko zginął. Rodzina być może jest w stanie być samowystarczalna, ale przy obecnym braku doświadczeń to byłby raczej survival, a nie pełne życie. Sądzę, że dopiero wioska, skupisko kilku rodzin daje możliwość samowystarczalności. A i tak taka samowystarczalność jest iluzją, bo opiera się ona na czerpaniu z doświadczeń tysięcy naszych przodków. Do szczęścia potrzebujemy kontaktów z ludźmi i w moim przypadku ciekawe jest to, że poszukując niezależności natrafiłem na mnóstwo ciekawych osób.

Matriks powoduje, że jesteśmy skazani na „współpracę”. Musimy chodzić do pracy, by spłacać raty kredytu. Musimy dzieciom kupować drogie ciuchy, by nie były odrzucane przez rówieśników. Musimy płacić mafii zwanej państwo podatki, by nas nie zamknęli w więzieniu. Wolność wyboru jest bardzo ograniczona. Nawet dobroczynność jest realizowana z rewolwerem przy głowie: musimy płacić emerytury i renty, bo w przeciwnym wypadku państwo nas wykończy. Samowystarczalność powoduje, że możemy robić to samo, ale nie musimy. To potężna różnica. Nie da się tego wyjaśnić słowami. To jest jedno z tych uczuć, które trzeba przeżyć, by wiedzieć co oznacza.

Najbardziej się cieszę, że moja próba pokazała mi, że istnieje alternatywa do systemu dogmatów, nakazów i zakazów zwanych Matriksem czy „cywilizacją zachodnią”. Cały czas w 90% jestem uzależniony od "cywilizacji", ale tej jeden krok w dobrym kierunku już mi wiele dał. Gdy obierzemy kierunek przeciwny do Matriksa to z każdym dniem się od niego oddalamy. Nie trzeba robić bolesnego skoku „w busz”. Wystarczy tak się ustawić, by z każdym dniem nasze drogi z Matriksem się rozchodziły - choćby o jeden kroczek. Przestańmy oglądać telewizję. Przestańmy słuchać wiadomości. Nie zaciągajmy kolejnego kredytu. Postarajmy się spłacić szybciej istniejące zadłużenie. Zamieńmy metr kwadratowy trawnika na grządkę. Nauczmy się uprawiać pomidory czy ziemniaki. Kupmy trzy kury i zróbmy im prowizoryczny kurnik. Przeczytajmy książkę o ziołach i wyeliminujmy w tym roku jedno lekarstwo syntetyczne. Na przykład zamiast aspiryny pijmy napar z kory wierzby. Zabierzmy politykom kontrolę nad naszymi emocjami. Zanim się obejrzymy to coraz więcej ludzi dołączy do nas widząc pozytywne efekty. 

Trochę chaotycznie, ale coś na wzór obowiązkowego podsumowania już jest za mną i teraz mogę spokojnie opisywać kolejne doświadczenia. Stałych czytelników przepraszam za przerwę w pisaniu :). Jak już pewnie wiecie nie lubię przywiązania i czynności regularne zawsze mi sprawiały trudności :).


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Ser = zabijanie zwierząt

Jestem już stary koń i powinienem był to wiedzieć. Dotarło jednak dopiero w praktyce. Dotychczas uważałem, że weganizm z przyczyn ideologicznych to już przesada. Przecież zachowując rozsądek możemy zwierzętom podbierać trochę ich wyrobów, a i dla nas wystarczy i one też znacząco nie ucierpią.

Dopiero teraz zrozumiałem, że jedzenie sera i jajek oznacza zabijanie zwierząt.

Żeby co roku było mleko to muszą co roku być młode owce. Gdyby chować wszystkie zwierzęta, to ze stada dziesięciu owiec w pierwszym roku, po kilku latach stado liczyłoby sto zwierząt. Z każdym kolejnym rokiem wzrost jest coraz większy. Trudno utrzymać tak duże stado. Oczywiście można zwierzęta sprzedać, ale to jest równoznaczne z zabiciem. Tryczki stają się obciążeniem, trzeba je karmić, a mleka nie dają.

Podobnie w przypadku kur. Po kliku latach zmniejsza się ilość znoszonych jajek i by nie odczuć różnicy wypadałoby zwiększać ilość kur zostawiając mało produktywne emerytki i karmiąc je aż do naturalnej śmierci. I w tym przypadku rasa męska jest problemem. Przyrasta ilość kogutów, które trzeba karmić, a nie przyczyniają się do wytwarzania jaj. 

Warto więc pamiętać i doceniać zjadając ser czy jajko, że oznacza ono poświecenie zwierzęcia. Mnie osobiście irytuje podejście propagowane w modnych programach kulinarnych, w których gotowanie sprowadzone jest do zmierzania w kierunku jakiegoś wzorca namaszczonego przez mistrza kuchni. Mięso tak wypieczone jest dobre, ale już inaczej wypieczone należy wypluć. Myślę, że gdy ktoś własnoręcznie zabije tak duże i bliskie człowiekowi zwierze jak owca, nabierze innego podejścia do mięsa. Przestanie to być produkt spożywczy, który należy w finezyjny sposób przybliżyć do akceptowalnego wzorca kulinarnego. Mięso stanie się święte.

środa, 12 marca 2014

Leczenie zwierząt

Lubię niezależność. Pełny brzuch i dobre zdrowie to najważniejsze potrzeby. Gdy one są zaspokojone, to z pozostałymi jest łatwiej. Na moim blogu większość tekstów poświęcam niezależności żywieniowej. Teraz parę słów na temat uniezależnienia się od opieki weterynaryjnej.

Tak jak w przypadku naszego zdrowia, tak i w przypadku zdrowia zwierząt, którymi się opiekujemy przyzwyczailiśmy się, że "naturalnym" rozwiązaniem większości problemów jest wizyta u specjalisty. Ja staram się unikać tych metod i samemu od czerwca zeszłego roku – czyli od początku mojego eksperymentu – udało mi się obejść bez leków syntetycznych. Korzystałem jedynie z ziół, preparatów ziołowych oraz parad osoby specjalizującej się w medycynie wschodniej. Dodatkowo pościłem co dało niesamowite efekty.

Był to dla nas pierwszy rok w pełni samodzielnej opieki nad małym stadem owiec. Nic tak nie cieszy w hodowli jak widok zdrowego i zadowolonego zwierzaka – takiego jak na tytułowym zdjęciu. Nie zawsze jednak jest idealnie i w pierwszym roku hodowli pojawiło się sporo okazji do wykorzystania naturalnych metod leczenia zwierząt. W tym przypadku znowu Internet okazał się nieocenionym źródłem wiedzy. Poza Internetem dotarłem do świetnej książki z lat pięćdziesiątych „The Complete Herbal Handbook for Farm and Stable”. Książka zawiera duży leksykon roślin leczniczych oraz prostych, naturalnych metod radzenia sobie z większością chorób. Autorka nabierała doświadczenia miedzy innymi w kontaktach z greckimi hodowcami, którzy na rozrzuconych wyspach nie korzystali z pomocy służb weterynaryjnych. Również przytacza sporo ciekawej wiedzy zdobytej od Cyganów, dla których zwierzęta, a szczególnie konie, były od zawsze głównymi towarzyszami.

Oto kilka skutecznych sposobów, które stosowałem.

Biegunka. Zdarzyła się w lecie u kilku owiec intensywna, czarna, smolista biegunka. Jeden młody zwierzak szybko padł, a drugiego musiałem dobić mimo konsultacji z weterynarzem. Przy kolejnym ataku tej choroby byłem już mądrzejszy i szybko podałem odpowiednie leki. Na początek woda z drożdżami, która spowodowała jeszcze większe rozwolnienie i oczyszczenie. Następnie napar z tłuczonych kapturków żołędzi. Wykorzystanie kapturków żołędzi to ponoć cygańska metoda. Wcześniej stosowałem korę dębu, ale wymaga ona uszkodzenia drzewa. Teraz nazbieranie całorocznego zapasu kapturków zajęło mi parę minut. Po dwóch dniach takiej terapii owca wyszła z ciężkiego stanu do pełnego zdrowia. Wykorzystanie dębu świetnie też się sprawdza u ludzi. Od tego czasu w problemach jelitowych piję napar z kapturków żołędzi i problemy ustępują bardzo szybko. W czasie terapii pilnowałem, by chora owca dostawała sporo wody. W krytycznym dniu nawałem jej wodę na siłę z butelki.

Leczenie ran. W naszych okolicach nie ma groźnych, leśnych drapieżników. Głównym zagrożeniem dla owiec są domowe psy i pewnego dnia jeden z nich zaatakował nasze stado. Lekko zranił dwa zwierzaki, a jedna owca ucierpiała znacznie mocniej. Z okolic łydki pies wyrwał kawał skóry o powierzchni otwartej dłoni. Myślę, że z trzy procent powierzchni skóry zwierzęcia.



Do leczenia zastosowałem metody naturalne. Owca dwa razy dziennie przez ok. 7 dni dostawała do picia (na siłę, z butelki) miksturę oczyszczającą krew. Do pół litrowej butelki z wody mineralnej dodawałem 2-3 starte ząbki czosnku, 2 łyżki miodu i wody do pełna. Dodatkowo rana była przez około 10 dni smarowana „maścią” z czosnku i tymianku zalanego miodem. Stosowanie „maści” miodowej przyspieszało gojenie się rany. Strup był spory i gdy odpadał to pojawiała się mniejsza rana, którą na początku również smarowałem specjalnym miodem. Później widziałem, że rana dobrze się goi. Owca dochodziła do siebie przez ponad dwa miesiące. Przez cały ten czas miała problemy z chodzeniem.



To jest ciekawe zdjęcie. W zimie trawa była na tyle licha, że owce wolały zjadać siano i w zasadzie nie pasły się na resztkach trawy. Wszystkie z wyjątkiem tej jednej rannej. Ona chodziła po łące i szukała ziół, które prawdopodobnie pomagały jej w dojściu do zdrowia. Niestety rośliny były zbyt małe, by rozpoznać co wybierała.

W czasie wypadku owca miała już w brzuchu młode. Długo sobie nie mogła poradzić z porodem, a urodzone maluchy były słabe. Jednego nie udało się nam uratować mimo dokarmiania z butelki i długiego przytrzymywania w zaimprowizowanym inkubatorze. Drugi maluch - jagniczka - była słabiutka, ale przeżyła i teraz pięknie rośnie.

Cenną metodą sprawdzenia kondycji owcy jest tzw. FAMACHA. To metoda wykrywania anemii, której  przyczyną mogą być pasożyty wewnętrzne. Wystarczy lekko odchylić powiekę owcy i sprawdzić kolor tkanki. Powieka powinna być mocno różowa. W systemie FAMACHA dostępne są odpowiednie tabele z pięcioma odcieniami powieki. Ja już teraz nawet nie odchylam powieki, tylko jednym spojrzeniem sprawdzam kolor. Gdy owca wygląda zbyt blado to wtedy sprawdzam wewnętrzną część powieki.

Na razie doświadczeń w leczeniu mamy mało, ale z każdym miesiącem wiedza rośnie. Można na Allegro kupić stare książki o hodowli i leczeniu owiec. Za komuny w Polsce żyło kilka milionów owiec, a teraz jest około dwustu tysięcy, co tłumaczy bogactwo literatury z tamtych czasów. Moim głównym przewodnikiem jest "Storey's Guide to Raising Sheep, 4th Edition: Breeding, Care, Facilities". Ta jedna książka zapewnia mnóstwo wiedzy dla początkującego farmera-mieszczucha. Drugim źródłem wiedzy jest dla mnie YouTube, dzięki któremu nauczyłem się strzyc,



 przycinać racice


a nawet pomagać w porodach, co raz okazało się konieczne.

Najważniejsze jest zapewnienie zwierzętom takich warunków, by same sobie radziły z chorobami. Oto kilka moich obserwacji.

Świeża i sucha ściółka. Od czasu, gdy sam opiekuję się stadkiem to widzę dużą różnicę w żywotności zwierzaków gdy mają bardzo czysto w owczarni. Wcześniej niestety nie mogłem dopilnować warunków i zwierzęta były szybko atakowane przez pasożyty. Objawia się to kaszlem (pasożyty często rozwijają się w płucach), wypadaniem sierści, a przy skrajnie nasilonej chorobie wodnistą „kulką” pod żuchwą. Mimo chemicznego odrobaczenia niektóre ze zwierząt jeszcze co jakiś czas pokaszliwały. Teraz mają sucho i „odpukać” nawet tryk, który najdłużej kaszlał wrócił do zdrowia.

Słońce i powietrze. Do czasu, gdy pojawiły się młode owce codziennie rano wypuszczałem na wybieg i zaganiałem wieczorem do owczarni. Nawet, gdy było dużo śniegu i minus piętnaście stopniu to mając otwartą owczarnię zwierzęta wolały stać czy leżeć na mrozie. Całe lato i jesień owce spędziły na pastwisku mając jedynie brezentowy daszek, pod którym chowały się w czasie mocnych deszczów.

Spokój. Owce potrzebują spokoju. To płochliwe i nieufne zwierzęta. Ważne wiec, by żaden – nawet przyjazny pies – nie przeganiał ich, gdy sobie chcą poleżeć i w spokoju przeżuwać.

Pominąłem tu temat chyba najbardziej istotny – czyli jedzenie. O tym napiszę więcej przy okazji. Nauczyłem się, że pod tym względem hodowla owiec sprowadza się w dużej mierze do opieki nad pastwiskiem. Nieprzemyślane zostawienie zwierząt na jednym – nawet dużym polu – spowoduje szybką degradację roślin oraz upadek zdrowia zwierząt.

Na ten rok zaplanowałem posadzenie specjalnych apteczek dla naszych owiec. Będą to zielniki rozrzucone w różnych częściach pastwisk. Zamierzam rozsadzić czosnek niedźwiedzi lub jakiś odpowiednik z tej samej rodziny, glistnik jaskółcze ziele, gorczycę. Poszukam jeszcze innych roślin, które warto dosadzić. Może macie pomysły?

Projekt "Przez rok nie kupię jedzenia" jest już historią. Jego kontynuacją jest Akademia Przyziemnych Umiejętności. Poza Akademią w ramach ClearMind.pl dbam o dobrostan mentalnym pracowników firm oraz rozwijam kreator stron internetowych Najszybsza.pl. Miło mi będzie jeśli odwiedzisz te projekty!